Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/163

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bywaj zdrów, dowiem się i sam!
— Gdy wyszedł — Radlicz wstał, wziął lampę, odsłonił płótno z obrazu na sztalugach, długą chwilę nań patrzał, wreszcie odstąpił z westchnieniem:
— I taką mając żonę, szaleć za starą awanturnicą! Ba, mnie i owszem. Niech jej nikt nie kocha, nikt nie pożąda, nikt nie posiada!
Andrzej po bezsennej nocy, rozdrażniony okropnie, poszedł do pani Celiny. Zadzwonił, bo zapomniał wziąć ze sobą klucz od zatrzasku!
Po dość długiem oczekiwaniu otworzyła służąca.
— Pani już wstała? — rzekł, wchodząc jak do siebie.
— Pani niema. Wyjechała dziś w nocy.
— Dokąd?
— Nie wiem. Z kuframi na kolej.
— Sama? — pytał nieswoim głosem.
— Z panią Bellą.
— Nie zostawiła do mnie listu? Nie kazała nic powiedzieć?
— Kazała mieszkanie sprzątnąć i odnieść klucze do pana. Właśnie sprzątamy.
Słusznie, za mieszkanie on płacił, meble on kupował, zwracała mu wszystko oprócz siebie. Służąca odeszła, stał jak skamieniały, ogłuszony, z chaosem w głowie, z krwią, pulsującą gwałtownie. Od jakiegoś czynu szalonego uratował go w tej chwili drobiazg: cichy, dyskretny szept służącej za drzwiami i chichot tłumionego śmiechu. To lokaj z pokojówką zabawiali się jego kosztem.
I oto wszystkie uczucia opanowało jedno: strach śmieszności, przeświadczenie, że w tej klęsce, która mu złamała serce, stanie się dla ludzi pastwą. Nikt mu nie współczuje, wszyscy wydrwią, a iluż będzie triumfować! Rozpaczać, cierpieć, mścić się — wszystko trzeba tymczasem stłumić, ukryć, przedewszystkiem ratować próżność, przedewszystkiem kłamać, ocalić chociażby pozory i formy.
Bardzo blady, ale spokojny wszedł do mieszkania, obszedł je, wydał parę dyspozycyj, zawołał stróża,