Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/17

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wystarczy — na pierwszy raz.
— Jakto? Na pierwszy raz? Więc ileż razy myśli ojciec mnie tam wozić?
— Ja tylko ten raz. Potem będziesz jeździł sam. Chyba chcesz się zaraz oświadczyć.
— A naturalnie.
— Tyleś czasu odkładał. Myślałem, że zechcesz jeszcze przedłużyć swobodę.
— O, ja jej wcale tracić nie zamierzam i potem. Wolę sprawę co rychlej załatwić.
— Jak sobie chcesz. Jedźmy tedy. Po drodze opowiem ci, dokąd jedziesz i do kogo.
Andrzej nie zdawał się być ciekawy. Wsiedli do powozu i ruszyli. Mieli mnóstwo znajomych i co chwila spotykali kogoś. Gdy po raz może dziesiąty uchylili kapelusza, młody człowiek wybuchnął:
— Mógł ojciec na tę śmieszną wyprawę wybrać nocny pociąg. Każdy, kto na nas spojrzy, nawet nie ukrywa uśmiechu. Dostaniemy się na języki wszystkich dowcipnisiów i będziemy niezawodnie figurowali w niedzielnym Kurjerze Świątecznym!
— Nie możemy tam przyjechać wśród nocy przecie. Ośm stacyj kolei, potem dziesięć wiorst końmi. Zresztą, mój drogi, nie pierwszy to raz będą mówić o tobie. Nie żyłeś jak fiołek i lilja.
— Ale nie byłem śmieszny. A! żebyż to się raz skończyło. Czy ta panna wie, w jakim celu przyjeżdżamy?
— Wie. Ojciec jej powiedział i ja się z nią rozmówiłem.
— Czy to być może?
— Tak.
I zgadza się? Słodkie musi mieć życie w domu!
Prezes nic nie odrzekł, bo byli już na dworcu. Załatwił bilety sam i dopiero gdy wsiedli do wagonu i pociąg ruszył, zapalił cygaro, wygodnie się rozsiadł i począł mówić, jakby przerwy między zapytaniem syna a odpowiedzią nie było.
— Zapewne, że żywot ma niesłodki. Ojciec jej przed pięciu laty ożenił się po raz wtóry z panią