Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/174

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bo nie wiesz, co tu się stało! Gdyście tak oboje zniknęli z Warszawy, powstała plotka, żeście się rozeszli. Musimy się razem pokazywać.
Spojrzała uważniej na niego; zastanowiła się dopiero nad położeniem.
Tyle wrażeń innych miała w pamięci, tak się czuła jeszcze wśród trosk i wydarzeń górowskich, że z pewnym trudem wracała do stosunków swego domowego pożycia.
— Gdy Andrzej wróci, pokażemy się razem w teatrze — będzie znowu o nas cicho.
— Żebyż on rychło wrócił — westchnął prezes.
— Ojciec wątpi? Może on wcale za interesami fabryki nie pojechał nawet.
— A jeżeli? — spytał prezes zgnębiony.
— Brwi Kazi zbiegły się na sekundę.
— W takim razie nic nie pomoże, jeśli mnie z ojcem nawet będą widywać. Nie uratujemy opinji, gdy on o nią nie dba.
— Kaziu, ty to mówisz tak obojętnie, jakby to nie o ciebie chodziło.
— A czyż to o mnie chodzi? Cały świat wie, dzięki jego taktowi, że jestem żoną opuszczoną, zdradzoną, tolerowaną zaledwie. W niczem nie zmodyfikował swych kawalerskich zwyczajów. Robiłam, co mogłam, aby moje śmieszne i upokarzające położenie zamaskować, ale teraz nie widzę sposobu uratowania pozycji, gdy on, jak przypuszczam, wyjechał zagranicę z kochanką i zresztą nie widzę, co już więcej ludzie mogą na nas pleść jak dotychczas. Chciałabym tylko ukryć prawdę przed ojcem i myślę, że nawet lepiej, iż nas razem nie zobaczy.
— Ale ty nie wiesz wszystkiego, co tu się porobiło. Ta baba go rzuciła i wyjechała.
Ruszyła zlekka ramionami.
— A on za nią pogonił?
— Skąd wiesz.
— Domyślam się.
— Tak. Ten osioł myśli, że ją odzyska.
— Życzę tego z całego serca.