Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/178

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wyszła. Słyszał wszystko, czerwony był z gniewu.
— Ja cię tu pięć minut więcej nie zostawię! Chodź!
— Nie, tatusiu! Zostanę do piątej, przyjdę na obiad. Proszę sobie iść i nie słuchać! Piętnaście lat byłam w takich warunkach w Górowie!
— Byłaś, ale nie będziesz!
Odprowadziła go w najbliższy kąt pokoju i rzekła:
— Mówił ojciec z doktorem Downarem? Wie ojciec, że dla niej niema wyzdrowienia. Chyba cud! Żyć będzie może ledwie tygodnie, a ja może długie lata. Proszę mnie tu zostawić. Jej dogodzę, a sama przejdę bardzo dla mnie na przyszłe lata użyteczną szkołę cierpliwości i znoszenia spokojnie prześladowania!
Pocałowała go i pozostawiła zakłopotanego.
Zrozumiał, do czego czyniła aluzję i posępnie zamyślony poszedł do domu.
Po chwili wyszedł z lecznicy doktór Downar i ruszył również ku domowi.
Wyjechał był przed czterema dniami i chociaż wrócił rano, dzień cały spędził na mieście, nie kwapiąc się do rodzinnego ogniska i teraz się nie kwapił, myśląc w dalszym ciągu o jutrzejszych zajęciach, wizytach, interesach, których się zapas nagromadził przez ciąg jego nieobecności.
Szedł zamyślony, nareszcie obejrzał się i spostrzegł, że zamiast na Marszałkowskiej, był na Smolnej.
Zamruczał coś: stanął i skręcił w bramę. Stróż mu się ukłonił.
— Stara jest na górze? — spytał.
— Jest, proszę pana, ale tu onegdaj jakaś pani pytała o pana.
— No i co?
— Ano nic — powiedziałem, że pan tu nie mieszka, ale bywa — i poszła sobie.
— Jakaż to pani?
— Taka chuda, z dużym nosem.