Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/179

Ta strona została uwierzytelniona.

— W czarnej rotundzie?
— Tak, tak.
Downar nic więcej nie rzekł, wszedł na schody.
— Wściekła się, czy co? — zamruczał do siebie, otwierając kluczem zatrzask w drzwiach na pierwszem piętrze. Wszedł do ciemnego przedpokoju, zatrzasnął drzwi. Po kwadransie wyszedł zpowrotem na ulicę, zawołał na dorożkę i kazał się wieźć do domu. Miał minę jeszcze bardziej zamyśloną jak przedtem.
Zadzwonił i rzekł do lokaja:
— Światło do gabinetu.
Rozebrał się powoli, nasłuchując ostry, krzykliwy głos kobiecy, rozlegający się w głębi mieszkania, w sporze z kucharką widocznie.
Wszedł do swego gabinetu, gdzie tymczasem lokaj zapalił lampę i usiadł przy biurze, na którem piętrzył się stos listów, zaległych z czterech dni. Zaledwie odczytał pierwszy, krzykliwy głos zbliżył się do drzwi, bezustannie burcząc na służbę i do pokoju weszła kapłanka domowego ogniska.
— Cóż to, nie raczysz się ze mną nawet przywitać — zaskrzeczała od progu.
— Dobry wieczór! — rzekł flegmatycznie Downar. — Słyszałem, że masz jakąś scenę z Franciszką, nie chciałem przerywać. Mam, jak widzisz, masę zaległej roboty.
— Kiedyś wrócił? — spytała tonem sędziego śledczego.
— Dziś.
— Cztery dni byłeś tam. Dali ci tysiąc rubli?
— Przywieźliśmy chorą do lecznicy.
— To inny interes, ale za te cztery dni ileś dostał?
— Nic! — mruknął, biorąc się do odpowiedzi na list.
— Jakto nic? Kłamiesz.
Ruszył tylko ramionami i pisał.
— Ja się dowiem! Wszystkiego się dowiem, jak już wiele wiem. A tu tymczasem straciłeś lekko kil-