Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/180

Ta strona została uwierzytelniona.

kaset rubli. — Goldmark miał atak, trzy razy byli od hrabiny Pelagji.
— Ano — trudno, nie mogę być tu i tam jednocześnie.
— A powiedz mi, co to za figura?
— Kto?
— Ano, jakiś twój rodak z pod Smorgoń, co tu wlazł wczoraj w kaloszach do salonu i zostawił tę kartkę.
Rzuciła mu na biuro bilet wizytowy: Florjan Sopoćko, a pod tem kilka słów ołówkiem.
Downał spojrzał, przeczytał i włożył bilet do kieszeni.
— No, i czego ta dzicz chce? — spytała pani. Pewnie wsparcia.
— Sopoćko! To miljoner!
— Mógłby za swe miljony być bardziej do ludzi podobny! No — ale to prawda — Sopoćko! Żeby Litwin stał się do ludzi podobny, straciłby w swych oczach całą wartość.
Downar milczał. Twarz jego nie zdradzała żadnego wrażenia, tylko sztywniała, kamieniała, zda się. Stojąca za nim kobieta nie badała zresztą wrażenia, jakie sprawia, była zajęta sobą.
— Była też Boufałowa dzisiaj, ale że koniecznie chciała z tobą się widzieć — udałam, że nie wiem, po co przyszła.
— Było dać trzydzieści rubli. Wiesz przecie, że się im miesięcznie należą!
— Po pierwsze: nie należą się, ale z łaski dostają. Po drugie: trochę mi za wiele tych twoich ubogich krewnych zagląda do kieszeni. Zresztą mogła mnie poprosić. Fanaberja!
Dzwonek w przedpokoju. Pani wyjrzała.
— Od doktora Morawskiego, bardzo pilne! — rzekł zdyszany głos.
Downar wziął z rąk żony kartkę.
— To o Goldmarku! — szepnęła, zaglądając mu przez ramię ciekawie.