Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/181

Ta strona została uwierzytelniona.

Wtem na schodach, potem w przedpokoju rozległy się kroki i szlochanie dziecka, potem głos służącego.
— Czego tu, mała! Wynoś się.
— Do pana doktora przysłała mamusia! Tatuś się zarznął w fabryce, juści kona. Ola Boga! Mamusia leży, wczoraj siostrzyczka się urodziła. O, Jezu! Mamusia z łóżka się zwlekła i nie może wstać, tatko we krwi. O Jezu! Żeby pan doktór zaraz przyszedł!
Zaczęła mówić w przedpokoju, skończyła za drzwiami, bo ją lokaj usunął. Downar wyszedł z gabinetu, spojrzał na wygalowanego lokaja Goldmarka, wziął palto i kapelusz.
— Idę! — rzekł krótko.
— Spiesz się, spiesz! Możesz nie zastać! — mówiła żywo żona.
— I pewnie, że nie zastanę! — odparł.
Wrócił do gabinetu, wziął z szafy gruby pugilares z narzędziami. Śledziła go.
— Poco pociągasz za sobą ten cały kram? Tam nie będzie operacji żadnej. Spiesz się! Czy cię czekać z obiadem?
— Nie czekaj, albo, jak chcesz! — odparł, wychodząc.
Lokaj Goldmarka szedł za nim, na schodach skulona siedziała dziewczynka, cała otulona starym szalem, zerwała się na skrzyp drzwi i rzuciła się do jego rąk.
— Cicho, chodź ze mną! — rzekł szeptem.
Gdy byli już w bramie, zwrócił się do lokaja:
Powiedz doktorowi Morawskiemu, że będę za godzinę.
Wyszedł na ulicę, skinął na dorożkę.
— Siadaj, mała, i prowadź!
Dorożka potoczyła się na Solec.
W trzy godziny potem Downar wrócił.
Żona przyszła zaraz do gabinetu i zastała go, jak mył ręce.
— Gdzieś ty mógł tak obielić surdut? zdziwiła się. Cóż, żyje?