Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/186

Ta strona została uwierzytelniona.

poznać, to wszystko wybaczyć. To dla pani napisane, na tem pani skończy życiową walkę.
— A pani zdanie?
— Moje osobiste: wszystko poznać, to nic nie chcieć! Z tem mi dopiero dobrze.
Kazia się uśmiechnęła.
— Myślę, że mnie sądzono: dużo chcieć, a nic nie poznać i nic nie mieć! Więc z wiosną wróci pani? Proszę o słowo wieści.
— Dobrze. Napiszę, a pani niech na duchu nie upada. Wszystko minie. To jad szczęścia, a wino utrapienia. A zresztą: wszystko głupstwo.
Uścisnęły sobie dłonie.
„Wszystko głupstwo“ — powtarzała w myśli, idąc, wzburzona tem, co usłyszała, zaniepokojona, pomimo spokoju sumienia.
Ale nie mogła przejąć się niefrasobliwością Ocieskiej. Wrzał w niej bunt na los, na ludzi, na samą siebie i głuche przekonanie, że pokierowała swem życiem fałszywie, poświęciła się napróżno, ni sobie, ni innym nie dała nietylko szczęścia, ale nawet spokoju. Czuła się słabą, niezdolną do dalszej walki, zniechęconą do obowiązków, obcą i wrogą w tem mnóstwie ludzi, w tem nienawistnem otoczeniu i biedną i smutną i samą!
Nie była w humorze załatwienia interesów i sprawunków, a chciała bodaj zobaczyć jedną życzliwą duszę, poszła tedy do Tuni.
Po drodze spotkała starą Markhamową. Wydało się jej, że powitanie było chłodniejsze niż zwykle, a oczy matrony patrzały na nią krytycznie. Spotkała dwie Wolskie; uśmiechnęły się dziwnie na jej widok i coś do siebie szepnęły, skinąwszy jej tylko głową.
Tunia dziwnym trafem sama w domu, przyjęła ją okrzykiem:
— Bój się Boga. Co się dzieje z tobą? Nie wiesz, co się tu dzieje? Ładnieś się skompromitowała!
— Ja? Czem?
— Ano — Andrzej z Celiną zagranicą.