śmiech, ale ironiczny, podczas gdy oczy były zimne i twarde i złe.
Tak, Kazia czuła, że robi się złą i zaciętą.
— Czy mam wyjechać odrazu z Radliczem, czy sama? — spytała zmienionym głosem.
Tunia się obraziła.
— Jeśli tak przyjmujesz moje serdeczne rady, możemy więcej o tem nie mówić! — rzekła, a zadarty jej nosek rozdymał się oburzeniem.
Kazia zapatrzyła się w szary, dymny szmatek zimowego nieba i milczała. Czuła, że coby powiedziała, Tunia ani jej zrozumie, ani uzna, ale jej żal było tak się rozstać z jedyną życzliwą sobie duszą.
— Przepraszam cię — szepnęła. — Jestem bezmiernie rozdrażniona! — i wyciągnęła do niej rękę.
Tunia nie umiała długo się dąsać. Nosek się jeszcze rozdymał, ale już wolniej.
— No, pewnie, jesteś w okropnem położeniu. Jabym nie przeżyła chyba takiego upokorzenia. Ale trzeba myśleć o ratunku.
— To trudno! — rzekła poważnie Kazia. — Na to trzeba inną być, niż jestem, inaczej czuć i myśleć. Trzeba przytem mieć dom i rodzinę, by do niej wrócić, i trzeba ojcu wszystko wyznać, a ja tego nie uczynię. Muszę milczeć i cierpieć i tu pozostać pod pręgierzem opinji!
Opowiedziała chorobę macochy, katastrofę, która wisi nad ojcem, konieczność ukrywania przed nim prawdy.
Tunia się zamyśliła.
— Istotnie komplikacja straszna. Ale przynajmniej rozmów się z teściem. Niech on wpłynie na syna. Tego trzeba opamiętać, niech wraca. Ludzie ścichną, gdy zobaczą cię pod męską opieką. Ach, dałabym ja mu, dała, tobą będąc. Dziesiątemuby zakazał urządzać takie fugi. Ale ta kobieta ma w sobie jakiś szalony urok! Doprawdy, uczyć się od niej, jak się mężczyzn trzyma. Ja jej zazdroszczę tej sztuki, czy tego czaru.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/188
Ta strona została uwierzytelniona.