Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/189

Ta strona została uwierzytelniona.

W ruchliwym mózgu Tuni myśl zbiegła na tory miłości, rozchmurzyła się zupełnie.
— Wiesz, nie uwierzysz, ale i ja miałam z Julkiem przejście. Dowiaduję się, naturalnie przez mamę Wolską, że ma kochankę. Przeraziłam się, obejrzałam, że go zaniedbywałam i naturalnie błąd mój zaraz naprawiłam. Mieliśmy drugą edycję miodowych miesięcy.
— Za to, że cię zdradził?
— Ano, cóż robić? Tem się mężów trzyma, moja droga. Muchy na ocet się nie biorą! Ty musisz ze swoim nie mieć odrobiny taktu i sprytu. Powtarzam, twoja wina tylko!
— Zapewne — uczucia mu nie obiecywałam i nie dałam.
— To bardzo źle, bo to i błąd, i grzech. Zresztą, jak ty możesz tak żyć bez miłości? Rybią masz krew, czy co?
Zaśmiała się tym śmiechem i spojrzeniem, chcąc wywołać zwierzenie. Kazi skronie pokrył rumieniec, ale odpowiedziała spokojnie:
— Myślę, że nie doznam tych wrażeń. Nie umiem widocznie kochać i nie pragnę! Jestem kaleka! Uśmiechnęła się smutnie i znowu się zapatrzyła w szary, dymny szmatek nieba.
Dzwonek w przedpokoju spłoszył Tunię, spojrzała na zegarek.
— Rany Boskie, miałam o trzeciej być u krawcowej.
Kazia pożegnała ją i poszła do domu.
Prezes spotkał ją na schodach, zmieniony na twarzy, zdyszany z pośpiechu.
— Chciałem cię szukać. Depesza od Andrzeja! — mówił urywanym głosem, wracając z nią na górę.
— Wraca? — spytała krótko.
— Gdzież tam! Chory leży w Hamburgu. Nie mam pojęcia, co robić! Awantura.
— Trzeba spytać, co mu jest i co mu potrzeba — odparła spokojnie, biorąc do rąk depeszę. No, groźnego nic niema: „Zatrzymany niezdrowiem“.