Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/190

Ta strona została uwierzytelniona.

— Możeby pojechać tam! — bąknął stary. Niezdrowie to podejrzane, a może miał pojedynek, jest ranny? Głowę tracę, ten człowiek do grobu mnie wpędzi!
— Przedewszystkiem wysłać depeszę z zapytaniem. Niech tatko pisze, zaraz Józefa poślę.
— Pójdę sam, bo mam po drodze interes. Ojciec twój zaraz będzie na obiedzie. Zaczekajcie na mnie.
Kazia zajęła się domem i obiadem i swobodnie powitała ojca, ale Szpanowski chmurny był, i zatrzymał ją, kładąc rękę na głowie i badawczo patrząc w oczy.
— Słuchajno, co się tu u was dzieje?
— Co takiego?
— Ty coś przede mną ukrywasz. Gdzie Andrzej?
— Zagranicą. Dziś była depesza, że się parę dni opóźni, bo niezdrów. Czy ojcu tak pilno go ujrzeć? — zaśmiała się.
Szpanowski usiadł ciężko w fotelu i milczał długą chwilę.
— Wiesz, że babcia Boguska zapisała ci w testamencie swój folwarczek, jeśli Stach nie żyje. Trzeba podać ogłoszenie we wszystkich pismach, może wreszcie jaka wieść o nim będzie. Człowiek nie może tak zginąć. Tymczasem będę tą ziemią zarządzać dla niego.
Nic nie odpowiedziała, a on po chwili znowu zaczął:
— Żebym mógł był przyszłość przewidzieć zeszłej wiosny. Pocom ja cię tu dał? To nie dla ciebie świat i ludzie, a tam bez ciebie jakże mi pusto!
— Zabierze mnie tatuś może znowu!
— Wróciłabyś?
— O, Boże! — choć dzisiaj! — wyrwało jej się nieopatrznie.
Podniósł oczy.
— Widzisz, żem ci szczęścia nie dał.
Obejrzała się.