Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/194

Ta strona została uwierzytelniona.

— Kto dzieci ma, niech je niańczy i wozi! — odparła Ocieska. — Ja wcale do Florencji się nie wybieram i wolę jechać w gęsim wagonie niż w dziecinnym.
— Ale w tym pociągu, którym jedziesz, mogą być dzieci.
— Pewnie, bo mnie nie stać na ekstracug.
— Otóż Lila będzie, a że jedziesz przez Florencję, możesz je po drodze wyrzucić.
— Tyle to mogę.
Zwróciła się do Kazi i dodała z komiczną determinacją:
— Może pani chce posłać do Florencji kanarki lub drób żywy, mogę załatwić jedno przy drugiem.
Kazia i Ramszycowa śmiały się, a tymczasem Lila szukała czegoś po ziemi około siebie i poczęła wreszcie skubać matkę, płaczliwie wołając:
— Niema — zgubiłam!
— Coś zgubiła? — A bukiecik. — No, to masz.
Rozchyliła rotundę, dała małej parę goździków, które miała u paska i Lila napadła Ocieską — mówiąc prędko:
— Był tyli bukiet. Zgubiłam! Masz i wiesz, obiecałam Mamusi, że nie będę jeść czekoladek. — A wiesz, i Fryc jest z nami. Będzie wesoło!
— Co? Fryc! — załamała ręce Ocieska, mierząc wzrokiem bezmiernego oburzenia Ramszycową.
Fryc był to pinczer Lili.
— Ano, Lili żyć nie może bez niego. Mnie o niego nie chodzi, możesz wyrzucić! — odparła Ramszycowa.
Lokaj przyniósł bilety. Rozległ się pierwszy dzwonek. Ocieska, która podróżowała z jedną małą walizką, patrzała ponuro, jak do przedziału zaczęto wnosić paczki i paczuszki, jak się rozgościła Angielka, i jak Lili zajęła się koszyczkiem, z którego odzywał się dyskretny pisk Fryca.
— Dobrze wam tu będzie — zdecydowała Ramszycowa.