Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/20

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mało znasz wieś! — rzekł do syna. — Zobaczysz ją z najlepszej strony, bo i pora urocza, i Górów — dwór Tomkowskiej, t. j. Szpanowskich, jest jednem z najlepszych gospodarstw w kraju. Tam już nie sielanka i nie dyletantyzm, to już fabryka rolna, bardzo rozumnie prowadzona. Nie znam się na tem, ale chylę głowę, bom widział rachunki Szpanowskiego. Zdumiewające ma rezultaty.
— To ten Górów, skąd Jasiński ma konie?
— Ten sam. Stadninę mają jedną z pierwszych w kraju. Pokaże ci ją Szpanowski, bo ma słabość do koni.
— Więc zabawimy ile? — zagadnął Andrzej niespokojnie.
— Ano — nie mniej jak do jutra wieczór. Zdaje mi się, że to niezbyt długo.
Andrzej powrócił do gazety, ale czytał nieuważnie. Pomimo wszystkiego ta wyprawa, im bliżej celu, tem gorzej go drażniła.
— Jeśli ojciec już grunt przygotował, to ślub może się odbyć jeszcze w maju! — rzekł po chwili, zapalając papierosa i mnąc nerwowo gazetę.
— Naturalnie. Im prędzej, tem lepiej. Dom mamy urządzony, papiery w porządku.
— I znajomych mniej latem. Mam nadzieję, że do jesieni wyczerpią nasz temat i znajdą nową pastwę dla plotek.
— Możecie wyjechać gdzie na lato!
— Razem! dziękuję! — oburzył się Andrzej i posępnie umilkł.
Przypomniał sobie zeszłą wiosnę, którą spędził z panią Celiną na Capri. Parę miesięcy marzeń, szczęścia, śpiewu i rozkoszy. Teraz, jakże trudno będzie idyllę tę powtórzyć. Niepodobna!
A pociąg pędził i pędził, coraz bliżej złowieszczego celu. Odebrano już bilety, prezes prostował zesztywniałe członki i także niespokojny, chodził od okna do okna.
Andrzej przetarł dłonią czoło i oczy, wzdrygnął się i z pod brwi spojrzał na ojca.