Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/200

Ta strona została uwierzytelniona.

— Kazia dawno wyszła?
— Była parę godzin. Wezwali ją do domu, bo mąż przyjechał. Jutro rano tu będzie. Zabierze małą na cały dzień. Prosiłeś rejenta?
— Będzie o dziesiątej!
— To dobrze. Sprzedałeś te akcje? Kupiłeś bilety?
— Tak.
— To mi je połóż do szufladki. — Czy jest równo pięćdziesiąt tysięcy?
— Trzysta kilkanaście rubli więcej.
— Te zostaw u siebie. Bilety zawiń w papier, zapieczętuj swoim sygnetem i daj mi tu atrament i pióro.
Spełnił wszystko. Tedy się uniosła na posłaniu i napisała coś na pakiecie, potem schowała go pod poduszkę i opadła wyczerpana.
— Źle ze mną! — rzekła posępnie.
— Mówiłem dziś z doktorem Morawskim. On ręczy, że operacja cię uratuje.
— Ale Downar tego nie mówi.
— Downar chce może uchodzić za cudotwórcę.
— Nie, tylko on nie blagier. Czyś ty kiedy słyszał, żeby kto z raka wyzdrowiał? Niema o czem mówić. W najlepszym razie pomęczę się czas jakiś jeszcze, ale co to warte? Mówmy o interesach. Górów przejdzie na ciebie i Zosię; miljonową będziesz miał dziedziczkę, ty jej jeszcze drugie tyle fortuny dorobisz. Będą się o nią kiedyś dobijali! Chcę, żeby Kazia ją wychowała.
— Kazia! — zdumiał.
— Tak. Ona dostanie te pięćdziesiąt tysięcy ode mnie jutro ciepłą ręką, żeby je miała dla siebie. Zato przysięgła mi opiekować się Zosią.
Szpanowski podniósł oczy. Takie to było niepodobne do Kazi.
— Chcesz, żeby mała u niej była! Co na to powiedzą Saniccy? Mogą sobie przykrzyć dziecko w domu.
— Bądź spokojny. Będą inaczej traktować Kazię bogatą.