Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/202

Ta strona została uwierzytelniona.
IX.

Andrzej z Radliczem przyjechali wieczorem i razem zjawili się w pustym domu.
Sceny, której się Andrzej obawiał, nie było tedy narazie. Służący z własnego impetu pobiegł po Kazię. Przyszła i jakby nic, spytała, czy życzą jeść lub herbaty, tłumacząc, że oboje z teściem obiadowali na mieście. Ledwie potem spojrzała na męża. Potem zajęła się domowem gospodarstwem, prosiła ich do jadalni i zabawiała swobodną rozmową o wypadkach miejskich. Mówiła tylko z Radliczem, bo Andrzej, ponury, wściekły, palił papierosy i pił herbatę. Wreszcie wstał i rzekł:
— Musiało się nazbierać masę interesów. Państwo wybaczą, muszę, muszę przejrzeć korespondencję.
Gdy wyszedł, Radlicz się roześmiał zcicha.
Zmarszczyła brwi i spojrzała nań surowo.
— Pana to bawi?
— Bawi! — odparł zuchwale. — Cieszę się, gdy kto cierpi. Głupcy nic innego nie są warci. I pani nawet nie ciekawa wiedzieć, co tam się stało?
— Wcale. Kto cierpi, nie jest głupi, ale stać się może złym. Pana to może bawić, mnie — nie.
— Nie myślałem o pani cierpieniu — tłumaczył się.
— I słusznie. Mnie cierpieć nie wolno — odparła twardo.
— Pani cierpieć nie powinna, — poprawił, obejmując ją gorącem spojrzeniem.
Uśmiechnęła się smutno i wstała.