Nazajutrz w drzwiach lecznicy spotkała Kazia Downara. Operacja była skończona.
Nie pytając, po oczach jego jasnych poznała, że był zadowolony.
— Uratowana? — zawołała radośnie, wyciągając doń obie ręce.
Skinął głową, uśmiechnął się i ująwszy w swe olbrzymie łapy jej drobne dłonie — rzekł:
— Udało się. Tymczasem niebezpieczeństwo zażegnane. Dobrze. Dziecko nie zostanie sierotą. Ale pani niech tam nie idzie, wieczorem chyba. A czego to pani tak źle wygląda, anemja się zbiera! Paskudna choroba. Moc weźmie, nerwy starga. Nie trzeba się poddawać.
— Czy to można być zdrowym, kiedy się chce?
— Młodemu można i nawet trzeba! A nie tęsknić do pola, nie tęsknić, ono śpi, odpoczywa teraz. Zima, chłód, głód, ludzie cierpią. U Wieczorków, na Solcu, mówili mi wczoraj: ta pani, co ją doktór przysłał, to ino wejdzie i już jakby słońce weszło! Zanieść im słońce w tę suterenę, wyręczyć mnie, starego, bo nie mam czasu. A chorobie się nie dać!
— Idę, profesorze, uśmiechnęła się.
Popatrzał jej bystro w oczy.
— Wie pani, kiedy człowiek głupio czas marnuje? Kiedy się nad sobą żali.
Zarumieniła się, spojrzała nań wdzięcznie i rzekła:
— Dziękuję, profesorze!
Uścisnęli jeszcze raz dłonie i rozeszli się.
Downar spojrzał na zegarek, potem do notatnika.
— Mam trzy godziny dla swoich! — zamruczał i ruszył na Smolną, nie uważając wcale, że o sto kroków za nim szła żona. Doprowadziła go do rogu Nowego-Światu i w kwadrans po nim zadzwoniła do mieszkania w znajomej sobie kamienicy.
Po chwili otworzono jej i w progu, zamykając sobą wejście, stanęła stara kobieta w czepcu i kaftanie typowa chłopka.
— Chcę się widzieć z doktorem Downarem.
Baba popatrzyła na nią, ruszyła ramionami.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/204
Ta strona została uwierzytelniona.