Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/206

Ta strona została uwierzytelniona.

jakby to była ich własna wyprawa, a w drzwiach od kuchni stała gruba Franciszka, kucharka, i uśmiechała się, założywszy bezczynnie ręce na fartuchu.
— No, co się stało? — zagadnął.
— Wyjeżdżam.
— Dokąd? Co tak pilno?
Nie było odpowiedzi. Zrozumiał tedy, że pytać dalej nie warto. Zrozumiał, że Franciszka nie gotowała obiadu i że najlepiej zrobi, gdy zniknie. Nie rzekł słowa, tylko zaciął zęby, oczy mu dziwnie pociemniały, zwrócił się i wyszedł. Na schodach spotkał Andrzeja Sanickiego.
— Profesor wychodzi, a ja właśnie chciałem się poradzić.
— Służę! Wstąpię do pana. Jakoś pan istotnie na chorego wygląda.
Weszli do gabinetu Andrzeja.
— Chory właściwie nie jestem, ale miałem wypadek z bronią, byłem ranny w bok, lekko zresztą, ale musiałem za wcześnie tu wrócić i gorzej mi znowu dolega.
Downar go obejrzał.
— Trzeba poleżeć dni kilka, nic złego, ale się nie goi rany, biegając po mieście. Mięśnie poszarpane; tylko o parę cali na lewo, toby pan poleżał trochę dłużej, bo do Sądu Ostatecznego. Paskudne bywają wypadki z bronią.
— Nie będę leżał, profesorze. Nie mogę!
— Ano, jak pan nie może, to nie! — odparł flegmatycznie Downar. — To opatrzę pana codzień wieczorem przez pierwsze trzy dni, a potem nauczę żonę pańską, jak robić opatrunek; za dwa tygodnie będzie pan zdrów.
— No, nie, żona mnie opatrywać nie będzie, ona wcale nie wie o wypadku i nie chcę, by wiedziała. Profesor mi raczy dochować sekretu.
— Naturalnie, ale ja tu jeszcze panu coś przepiszę. Cały system nerwowy rozklekotany jak stuletni fortepian. Nigdym pana nie widział w tak złym stanie!