Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/21

Ta strona została uwierzytelniona.

— Właściwie — matka mi dała termin do października! — rzekł nieśmiało. Dlaczego się śpieszymy tak bardzo?
— Dlatego, żeś się zgodził na to sam przed dwoma miesiącami — i ja zaangażowałem swoje słowo — odparł spokojnie prezes.
Syn głowę spuścił. Był to ostatni protest.
Pociąg zwalniał już — i zatrzymał się wreszcie.
Prezes przez okno się wychylił i kiwnął głową służącemu w liberji.
— Konie są? — Weźcie rzeczy — rzekł.
Sługa, niemłody już człowiek i snać rzeczy świadomy, spojrzał ciekawie na Andrzeja, zbierając tłumoczki.
— Jest co w brankardzie do odebrania? — zagadnął.
— Nie. Państwo w domu?
— Czekają z herbatą.
Przeszli przez stację, oglądani ciekawie przez tłum żydów i gawiedź rozmaitą. Zdawało się Andrzejowi, że i tu widzi miny dwuznaczne. Rozdrażnienie jego rosło
Gdy wyszli na podwórze, już wolant górowski stał przed gankiem. Cztery siwki bardzo rasowe, stangret z wąsikami jak wiechy, powozik jak z igły. Gawiedź poczęła im z drogi się usuwać z widocznym szacunkiem. Andrzej odetchnął. Ruszyli. Minęli miasteczko liche — i wydostali się między pola. Słońce chyliło się ku zachodowi. Ludzie kończyli roboty, od gajów i sadów szły cudne wonie.
Andrzej się uspokajał spokojem i pogodą otoczenia.
Stać się to musi, dał słowo matce, teraz ojcu, życie się jakoś urządzi, wszyscy się przecie żenią, a iluż z miłości! Nie wyglądają oni jednak jak ofiary i męczennicy.
Drogą przed nimi jechał parobczak, z galicyjska przybrany, na drabiaku, zaprzężonym w spasłe dwa siwe mierzyny. Jechał i okrutnie śpiewał. Stangret