Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/212

Ta strona została uwierzytelniona.

— Upokorzyć? Jakim sposobem? — zdziwiła się szczerze.
Popatrzał na nią i ruszył ramionami.
— Istotnie — pani nie ma pojęcia o miłości! — rzucił niecierpliwie.
Wstał także i syknął z bólu. Przy ruchu uraził ranę i pobladł, dotykając boku.
Zauważyła to, ale nic nie rzekła. Wtedy on ozwał się twardo:
— Może pani śmiało triumfować i drwić ze mnie. Rywalka pani mnie zdradziła, wystrychnęła na dudka, mąż jej mnie postrzelił. Musieli to pani ludzie dawno donieść. Miała pani rozkoszną chwilę zemsty.
— Ani mi ona była rywalką, bom pana nie kochała, anim czuła rozkosz odwetu, bo mnie pan nie okłamywał. Żal mi było pana.
— Tego mi pani nie okazała.
— Owszem, przed chwilą, gdym chciała się usunąć. — Pomyślałam, że gdybym ja kiedy pokochała, najcięższymby mi był pana widok i obecność i — prawa.
— Spojrzeli sobie teraz w oczy, wyciągnął do niej rękę.
— Zostanie pani? Jeszcze raz przepraszam, będę na przyszłość uważniejszy.
Bez zapału i wiary podała mu dłoń.
— Pójdę, powiem ojcu! — szepnęła z westchnieniem.
— Ja się położę. Może zasnę!
Zawahała się i przemogła.
— Jeśli pan chce, umiem ranę opatrzeć. Codzień w lecznicy to czynię, mam wprawę.
— To już za wiele zaparcia siebie i poświęcenia. W lecznicy są bliźni, a ja wróg i kat. Dobranoc.
Nazajutrz prezes zastał ich przy rannej herbacie. Musiała go Kazia z wieczora bardzo dobrze usposobić i uspokoić, bo na powitanie pocałował syna w głowę i rzekł wesoło.
— Więc tedy Downar znowu cudu dokonał z twoją macochą, córuś. Wartoby chorą odwiedzić.