Bruk był coraz gorszy, domy coraz nędzniejsze, wreszcie Walenty stanął przy samym rynsztoku, przed pochyłą bramą, obok której stały dwa drewniane domostwa, pamiętające chyba Szwedów w Polsce.
Nad rynsztokiem stało trzech chłopaków i dziewczynka, zajętych wyławianiem z brudnych mydlin pomarańczowych skórek.
Na widok powozu przerwali swe zajęcia, spojrzeli i nagle wrzasnęli jednym głosem:
— Nasza pani. O la Boga, dyć żyje!
Chłopcy rzucili się z tym wrzaskiem w bramę, wpadli na stróża, rozległo się energiczne „psia krew“, i już na podwórku pisk głosów.
— Ludzie, rety, nasza pani przyjechała!
Dziewczynka pocałowała Kazię w rękę, stróż pokłonił się jej czapką do kolan i machnął miotłą mydliny z rynsztoka, a potem uśmiechnięty, wziął z rąk Walentego dużą skórzaną torbę i ruszył przodem.
Kazia wysiadła, pogłaskała dziewczynkę po głowie, dała jej piękne, czerwone jabłko.
— Braciszek zdrów? Cóż u was słychać?
— Tatuś na mieście. Mama pierze. Wczora tatuś strasznie Józia obił — recytowała, idąc obok niej.
Za bramą było podwórze, otoczone ze wszech stron odrapanemi, nędznemi domami, z których w tej chwili wysypała się ciżba ludzi, dzieci przeważnie i kobiet, ubogich, nędznych, jak to ich otoczenie.
Poza oknami widać było twarze tych, co zejść nie mogli, pracą zajęci, a cała ta szara masa szła ku Kazi, otaczała ją, ogarniała, witała jak dobrze znajomą, z okrzykami dobrodusznej, szczerej radości.
Andrzej znał w fabrykach tę czerń, ale znał ją albo pokorną i nieufną, albo zbuntowaną i zuchwałą, znał te twarze zniszczone przedwcześnie nędzą albo cyniczne zepsuciem, znał milczenie ponurego poddania lub pomruk głodem rozjuszonej bestji, znał ich pijanych, znał fałszywie pochlebnych, ale to, co widział teraz, było dlań zupełnie nowem.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/218
Ta strona została uwierzytelniona.