krzyknął, by ustąpił, ten ino batem śmignął i dalej gnał z góry.
I słychać było, jak z fantazją dalej śpiewał:
Siwy konik, siwy — malowane siodło,
Jakież mnie też licho do dziewczyny wiodło?
Minęli go przecie i stangret mu batem pogroził. A ten się roześmiał tylko, błyskając zębami białemi i oczyma jak bławatki. Prezes do kieszeni sięgnął i rzucił mu rubla.
— To z Górowa człowiek? — spytał stangreta.
— Nasz fornal, Stacho, co masło do kolei dostawia — odparł służący. Pan go z Galicji wyrostkiem przywiózł! Tyle lat służby, to się rozbestwił!
— To już na górowskich jesteśmy gruntach?
— A już — od lasu granicęśmy minęli.
Stacho fornal na boczną drogę skręcił, do folwarku, który czerwieniał swemi murami wśród pustych pól.
Olbrzymie obory tworzyły czworobok, ludzie się kręcili tu i tam, zadając wieczorną paszę, w budynku, u bramy rozlegał się gwizd centryfugi.
Przez otwarte okno tego budynku wyjrzała na turkot furgonu młoda dziewczyna w szafirowej płóciennej bluzie i zawołała Stacha.
— Masz kwit?
— Mam, proszę panienki.
— Dawaj żywo! Czegoś się opóźnił?
— Olaboga! Anim chwilczyny nie zmitrężył. Stangret Paweł może świadczyć, co po warszawskich gości jeździł.
Chłopak ku stajniom ruszył i po chwili wrócił z kwitem w garści.
— Galantom zdał — wzięli za to dziewięć złotych, a tyle mi oddali! — rzekł, kładąc na stoliku trochę srebra i miedzi.
Dziewczyna obejrzała kwit, wciągnęła go do ksiąg, których stos leżał na stoliku, odrachowała pieniądze, wpisała rozchód, śpiesząc się bardzo.
Stacho stał i patrzał, mnąc w ręku rubla.