opuściła, wróciły do swych nor, a na podwórku zostali oboje Saniccy, stróż, Tomaszowa, i zbliżył się ku nim garbaty, mały jegomość, którego Kazia pozdrowiła jak dobrze znajomego.
— Dzień dobry, panie Wierzbicki. Dobrze, żeście Sobieskich się pozbyli, zakała to była domu. A proszę o listę zaległości komornego.
Jegomość stanął przed nią, pocałował ją w rękę, a potem oczy zamknął, twarz mu się skurczyła, otworzył usta:
— Kwa, kwa, kwa! — wybełkotał, krzywiąc się i zaciskając pięści z wysiłku.
Andrzej, który się całej scenie przyglądał, zrazu trochę zgorszony, potem zdumiony, potem zaciekawiony, teraz począł taką potrzebę śmiechu, że parsknął tak szczerze, jak dawno się nie śmiał.
Kazia się obejrzała na niego i po jej twarzy latało drżenie nerwowe.
— De grâce, ne mes faites pas perdre mon sérieux — szepnęła prędko i zwróciła się do nieszczęsnego jąkały.
— Ja właśnie pamiętam o kwartale, panie Wierzbicki — i proszę o listę.
— Ale niestety, każdy głuchy udaje, że słyszy; kulawy — radby tańczyć, jąkała — nigdy nie traci nadziei, że będzie Demostenesem.
I Wierzbicki, zamiast odrazu oddać listę, miął papier w ręku i znowu oczy zamknął.
— Go, go, go...
— Wiem, gospodarz dusi! — podpowiedziała Kazia.
— Ko, ko, ko...
— Komornikiem grozi. Dobrze, dobrze, dziś to załatwię i kto nie może naprawdę płacić, za tego panu oddam! Żegnam pana tymczasem, bo muszę obejść swą czeladkę!
Pół gwałtem wzięła mu papier z ręki i skinęła na Tomaszową i Andrzeja.
— Pa, pa, padam! — bełkotał Wierzbicki.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/220
Ta strona została uwierzytelniona.