Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/221

Ta strona została uwierzytelniona.

— Padam do nóg! — szepnęła, śmiejąc się już swobodnie.
— Przeklęty jąkała! — mruczała Tomaszowa. Co nie dogada, to nadokucza. Do Ambrozików idziem, paniusiu? Dla Julki pewnie wazonik?
Skinęła głową, zwróciła się do Andrzeja.
— Ma pan już dość wizyty?
— Nie! Bawię się i zaciekawia mnie to wszystko. Służę do końca.
— O, to dopiero początek.
— O! — zauważyła poufale Tomaszowa — a ja myślałam, że to mąż pani.
— A dlaczegóż nie? — uśmiechnął się.
— No, bo nie, kiedy pani „pan“ mówi.
— A co wam się zda, kim jestem?
— Juści nic złego, bo nasza pani nie taka, jak to bywają! Z ciekawości pan przyjechał albo od Kurjera.
Kazia szła naprzód po stromych schodach i nic nie mówiła. Na każdem piętrze, we wszystkich drzwiach czatowali na nią ludzie, ale się nie naprzykrzali prośbą, nie zatrzymywali. Wiedzieli, że nikogo nie minie, nikomu czasu nie poskąpi. Patrzali tylko za nią, a w mieszkaniach rozlegało się zamiatanie i sprzątanie, i głosy dziecinne, powtarzające jedne przez drugie: „Pod Twoją obronę“, „Dziesięcioro“, „Wierzę“, „Aniele Boży“.
— Huncwoty, andrusy, jakie ci to na jabłka chciwe. A podczas to kijem nie nagnać do pacierza! — mruczała Tomaszowa.
Na drugiem piętrze spotkali brodatego mężczyznę w obszarpanym paltocie, narzuconym tylko na ramiona. Schodził spiesznie. Zatrzymała go Kazia.
— Dzień dobry, panie Józefiak. Proszę chwilę zaczekać, bo mam do pana interes.
Mężczyzna przywarł plecami do ściany, nie patrzał na nią, twarz miał złowieszczą.
— Spieszno mi, nie mam czasu! — mruknął.
— Pięć minut tylko. Mam wieści o Kurkowskim, parę książek dla pana i polecenie.