Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/222

Ta strona została uwierzytelniona.

— Drab nic nie rzekł, ale zawrócił i otworzył przed nią drzwi swego mieszkania. Izba to była zapchana dziećmi i gratami bez żadnej wartości. Na widok męża, Józefiakowa zdumiała. Wyleciał zbuntowany i wściekły, odgrażając się na „panów“, wracał cichy i pokorny. Rzuciła się do Kazi, podała jej stołek jedyny, dla Andrzeja otarła fartuchem kuferek. Dzieci małe i duże obstąpiły wnet Kazię, a ona, gładząc je po twarzach i główkach, mówiła do Józefiaka:
— Pan Twardowski pisze mi, że Kurkowski rzetelnie pracuje, zdrów i zadowolony. Mury fabryki już stoją, maszyny obstalowane tu, w Warszawie, i lada dzień będą wyprawione. Otóż prosi, żeby mu wyszukać pięciu zdolnych ślusarzy i wraz z maszynami wysłać. Pomyślałam tedy, że mi pan pomoże i doradzi. Ma pan pewnie kolegów dość rozwiniętych, żeby zrozumieli myśl pana Twardowskiego.
— To każdy, kto nie bydle robocze, zrozumie.
— Więc mi pan takich zarekomenduje. Wie pan warunki i statuta?
— Wiem, kto wolny i sam, to szczęśliwy.
— Pan tak mówi, jakby i tym swoim braciom zazdrościł. Chce pan, proszę jechać razem.
— Pewnie, a co z tem zrobię? Rentę im zostawię na życie, czy potopię we Wiśle!
Wskazał na kupkę głów jasnych u kolan Kazi.
— To już mój kłopot będzie.
— A, bo to prawda! Zresztą, co mają żebrać? Niech zdychają ze mną razem!
— Bajesz pan! Ja pierwsza im żebrać nie dam. Dla Władka i Stasia mam robotę, Anusia może już szyć się uczyć.
— A Hela może na guwernantkę! — szydził.
— Hela zostanie z matką niańczyć Jasia. Hela malutka, ale bardzo mądra — prawda? — Pochyliła się do sześcioletniej dziewczynki, która, najbliżej stojąc, patrzała jej w oczy, przekrzywiając główkę jak ptaszę.