Józefiak skłonił się, wyciągnęła doń rękę.
— Liczę tedy na pana — rzekła.
Nic nie odpowiedział, obejrzał się, czy Tomaszowa nie patrzy i pocałował jej rękę.
Poszli na strych.
Facjatka to była pełna, zakamarków, z oknami jak wyloty olbrzymich armat.
I tu było pełno ludzkiego mrowia i tu ciasno od sprzętów bez żadnej wartości.
Ambroziak, kaleka o jednej nodze, siedział u warsztatu stolarskiego i rzeźbił w dębinie. Stary jego ojciec mieścił się w kącie ze swą introligatorską prasą i narzędziami, na ziemi siedział chłopak z ogromną głową, miną idjoty i bawił się skrawkami papieru, a na łóżku leżała dziewczyna woskowo blada, suchotnica widocznie.
Ambroziakowa, matka, żona i opiekunka całej tej rodziny, powitała Kazię uśmiechem prawie wesołym.
— Paniusiu złocista, a toć nam się zdały wieki, żeście do nas nie zajrzeli. Myśleliśmy, nieszczęście jakie. Cośmy się z Julką namodliły! — Ojciec, pani przyszła! — krzyknęła, trącając na drugiem łóżku leżącego mężczyznę.
Ten ociemniały był i głuchy zapewne, bo podniósł głowę i odparł, kaszląc:
— Coć by kwiecie czuć!
— Gorzej mu? — rzekła Kazia, podając chorej dziewczynie wazonik kwitnący.
Podeszła do warsztatu, przywitała rzeźbiarza, spytała starego introligatora o robotę, spytała o Wicka, czy nie spsocił co u majstra, o Kazika, czy mu się ręka zgoiła, dała jabłko idjocie i wreszcie zawołała Andrzeja, by obejrzał rzeźbę.
— Śliczna robota! — zdecydował szczerze.
— Udała mi się! — uśmiechnął się uradowany Ambrozik. — To do ołtarza, proszę pana, do Kapucynów, cały dębowy będzie, to słupek około cyborjum. Odpryskuje mi tylko, psia krew, dębina.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/224
Ta strona została uwierzytelniona.