Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/227

Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż? Teraz uwierzycie, żem mąż pani! — zaśmiał się.
— A właśnie, że nie. Dałby ci ta mąż żonie tak zaraz! Oho, prawda, obżera się to o każdy grosz, a na hulankę to go zawsze stać!
Kazia porachowała złoto, schowała je i pożegnała Wierzbickiego.
— Pa, pa-padam! — goniło za nimi.
Wsiedli do karety, torba była pusta, konie ruszyły ostro, znudzone czekaniem.
— Przeklina pan w duchu swoją ofiarność. Niebyło ani szczególnej przykrości, ani przyjemności, nuda, zaduch, brud, przymus!
— I to w ten sposób spędza pani dnie całe?
— Mniej więcej. W tej mojej kamienicy bywam raz na tydzień, resztę pracuję z Ramszycową. Ona ma szwalnię, ochronę, lecznicę, przytułek dla dziewcząt upadłych i rekonwalescentów, codzień rano zgłasza się do niej rzesza biedaków, których potrzeby należy sprawdzać, jest co robić!
— A wczoraj wieczór omal ci biedacy i protegowani nie zostali bez opieki. Chciała pani wszystko rzucić.
— Nie rzuciłabym ich dla fantazji lub zniechęcenia. Mój Boże, żeby nie oni, czy byłabym tu dotychczas? Dali mi cel, pracę, myśl, zajęcie, wszystko, co zdrowe i silne.
Wjechali na Marszałkowską.
— Oni to mój świat, a to jest, było i pozostanie mi cudze i najcięższym obowiązkiem.
Spojrzała na zegarek i zatrzymała Walentego.
— Ja tu wysiądę. Mam sprawunki dla domu na dzisiejsze przyjęcie. Dziękuję panu!
Wyskoczyła, skinęła mu głową i weszła do sklepu, powóz ruszył.
Przed ich domem ujrzał Andrzej Radlicza, który na niego czekał.
— Co to? Nie w Grodzisku? — spytał po przywitaniu.
— Downar mnie nastraszył. Kazał się szanować.