Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/229

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie możesz opuścić fixu u siebie. Człowieku, ty dążysz do samobójstwa, ty gotoweś się zakochać w żonie.
— W czyjej?
— No w swojej!
Andrzej ramionami ruszył.
— Wszystkich po sobie sądzisz! — odparł i zadzwonił.
— Pani wróciła? — spytał lokaja.
— Wróciła.
— Powiedz, że pan Radlicz będzie na obiedzie.
Rozmawiali dalej i po chwili Andrzej spytał:
— Jakże się skończyło z tym twoim „Wrzosem“. Sprzedałeś Kołockiemu?
— Nie. Przestał mnie napastować, zapomniał.
— Zrobił swoje. Dużo hałasu, skandalik, kompromitacja kobiety i poszedł dalej. Wyobrażał sobie, że mnie dokuczy. Źle trafił!
Radlicz pomyślał, że i jemu się nie udało. Andrzej nie był na żonę zbuntowany, nie odgrażał się, do domu przyróść był jakby gotów. Czemże go zjednała?
Lokaj oznajmił obiad. Radlicz zajął miejsce obok Kazi i badawczo jej się przyglądał. Ale twarz jej była, jak zwykle, pogodna i spokojna, zachowanie swobodne.
— Czy ta kobieta jest z lodu, czy z gutaperki? — pomyślał z głuchą złością i chęcią, by jej dokuczyć, wyprowadzić z tego spokoju.
— Słyszałem, że z zakładu protegowanych Ramszycowej uciekło siedem panienek — rzekł. — Będą panie miały nielada kłopot z odnalezieniem tych zbłąkanych owieczek.
— Wcale sobie tego kłopotu nie zadamy. Gwałtem się nie rekrutuje i gwałtem się nie zatrzymuje.
— Więc to jest zakład istotnie filantropijny. Biedaczki tam restaurują siły i mają utrzymanie w razie stagnacji w interesie.
— Chociażby! — odparła spokojnie. — Chore psy i konie mają też przytułek. Zresztą co do ucieczki owych siedmiu, musiał to pan słyszeć od Wolskich,