Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/23

Ta strona została uwierzytelniona.

— Możesz iść — rzekła, oczu nie podnosząc.
— Konie panience zaprzęgać? — spytał.
— Naturalnie! Żywo!
— Ja chciał panience coś pokazać — uśmiechnął się.
Spojrzała na niego.
— Dostałem od tych gości, co do dworu pojechali! — rzekł, pokazując rubla.
— Za co? — zdziwiła się.
— Albo ja wiem. Jechałem se, śpiewając — minęli mnie — było dwóch — jeden stary, drugi młody. Ten stary rzucił mi papierek.
— No — było podziękować! — rzekła chmurno, zbierając kapelusz i rękawiczki.
Stacho głową pokręcił. Z tą swoją panienką był on trochę kolegą. Gdy go malcem przywieziono z Galicji — sierotę — szukali razem gniazd w sadzie, a potem ona go czytać i pisać uczyła.
Dziś na stacji Paweł stangret gadał z lokajem, że po kawalera do panienki przyjechali.
Stacho chciał się koniecznie dowiedzieć, czy to prawda, a jakoś nie śmiał. Panienka była gniewna, czy zmartwiona, nie chciała rozumieć.
Pokręcił Stacho głową, westchnął i poszedł konia zaprzęgać.
Młoda dziewczyna rozmówiła się jeszcze z pisarzem i dozorcą mlecznym i wyszła przed sień.
Stacho już zajeżdżał jednokonną bryczką.
Wsiadła do niej i ruszyła za bramę. Koń znał drogę, codziennie dwa razy ją odbywał, o świcie i późnym wieczorem.
Dziewczyna tedy nie kierowała nim i wolno puściwszy lejce, rozglądała się po polach.
Wiedziała, kto są goście i w jakim celu przyjeżdżają, że tam czekają na nią, że się opóźniła, czekając na Stacha, przecie się nie spieszyła. Wzrok jej spoczął na kępce drzew na horyzoncie i wahała się.
Nagle targnęła lejce, skręciła konia i tęgim kłusem ruszyła ku tej kępie drzew, pozostawiając Gó-