Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/230

Ta strona została uwierzytelniona.

bo to nieprawda. Kto się z piekła chciał wydostać i wydostał, ten nie wraca.
— Wolskie dziś pewnie będą z narzeczonym! — mruknął prezes.
— Niechno on mnie spyta o posag, odpłacę im za wszystko! — rzekł zajadle Andrzej.
— Czyś oszalał! — zaśmiał się Radlicz, — gotów zerwać, a wtedy nie osy będą, ale szerszenie. Ten człowiek wart pomnika obok Zygmunta. Urwie jeden łeb hydrze!
— Żeby tak jeszcze kto tobie łeb urwał! — zaśmiał się prezes.
— To jednak dziwno! — ozwała się Kazia. — Niema dwóch zdań o Wolskich. Każdy je ma za plotkarki i oburza się, ale każdy słucha ich plotek, powtarza i każdy ich się boi i każdy ich przyjmuje.
— Ciekawym, co innego zrobić, kiedy ich nie można powywieszać! — odparł Andrzej.
— Zgotować duży kociół wrzątku, nająć nad niemi mieszkanie i zalać! — zdecydował z całą powagą Radlicz. — Ręczę, że taki wypadek nie ma paragrafu w karnym kodeksie.
— Ale niema też paragrafu na plotki i fałszywe nowinki.
— Nie, to jest kunszt. Szekspir powiada: „farbiarska sztuka niczem jest wobec sztuki czernienia cnoty“ — dodała Kazia poważnie.
Obiad się skończył, przeszli do salonu na kawę.
— Dużo osób się spodziewasz? — spytał prezes.
— Około trzydziestu.
— Wyobrażam sobie, coby to był gdzie indziej za rejwach. A ty ani dbasz, ani się kłopoczesz.
— Ale zato kłopocze się za mnie ciocia Dąbrowska. Co tydzień w przeddzień wpada i biada godzinę: jak ty dasz rady! A ja właśnie daję radę, bo mi nikt w zarządzie nie pomaga ani się wtrąca. Was dwóch, to jakby jeszcze dwóch gości, ani mnie musztrujecie przedtem, ani krytykujecie potem.
— No, ja Bogu dziękuję, że sam nic nie obrywam — rzekł Andrzej z uśmiechem.