Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/232

Ta strona została uwierzytelniona.

— Żeby kobiety miały charakter, każda powinna to uczynić! — zawołała profesorowa Kęcka, sławna z tego, że mężowi zostawiła władzę i głos tylko na wykładach.
— Ach, jakby to dobrze było! — westchnął Radlicz.
— A pan co o tem może decydować — oburzyła się Dąbska.
— Jakto? Mogę! Czy jest istota bardziej zawadzająca jak mąż.
Dzwonek. Po chwili do salonu wszedł Downar.
— Aha! Sam! — szepnęła Tunia triumfująco.
— Idealnie, tylko ja Downarową ustąpię innemu! — dodał szyderczo Radlicz.
Wszystkie panie utkwiły wzrok w nowoprzybyłym, a on się witał powoli, zatrzymywany wciąż.
— A gdzież pani? — spytała Tunia nareszcie.
— Trochę niezdrowa! — odparł obojętnie i poszedł dalej.
— Jak ten niedźwiedź umie jednakże blagować.
— I pomyśleć, że w jego wieku i na jego stanowisku jeszcze sobie pozwala! — dorzuciła Wolska.
— Co chcieć! Wiadomy ateusz! — westchnęła stara Markhamowa.
Towarzystwo było w komplecie. Starsze panie skupiły się około kanapy, panowie młodsi bawili młode mężatki i panny, w gabinecie prezesa już wint kwitł. Kazia przesuwała się od grupy do grupy, a ciocia Dąbrowska, patrząc na nią tak swobodną, drżała z niepokoju o kolację.
Rozmowy były rozbite, swoboda zupełna, gwar rósł, mieszał się z dźwiękami fortepianu, wybuchał niekiedy kaskadą śmiechów, sprzeczką graczów przy wintowych stolikach.
W jednym kącie zebrała się gromadka mężczyzn niewinciarzy. Był tam Szpanowski, Feliks Sanicki, Downar, profesor Kęcki, ci debatowali nad społecznemi kwestjami, reszta towarzystwa bawiła się kosztem bliźnich lub flirtem.