Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/238

Ta strona została uwierzytelniona.

rączki“, „dobranoc“ — i za ostatnim gościem zamknęły się drzwi.
Na schodach jeszcze żywe rozmowy, w bramie chwila mitręgi ze stróżem i „dyskami“ i fala gości wylała się na ulicę do czekających karet, dorożek lub na piechotę do domu.
— Uf! — odsapnął Andrzej, rozpinając tużurek i rzucając się w fotel. — Jakbym cepem machał, takim zmęczony! To ci wynalazek idjotyczny.
— Trudno, kto bywa, musi przyjmować! — zdecydował prezes. — Ja miałem bardzo porządną partję, wygrałem siedemnaście rubli.
— Powinien je ojciec oddać Kazi za fatygę albo mnie za piękną reprezentację.
Mówił to umyślnie, bo znał dziwactwo starego, że o ile na wydatki był szeroki, o tyle wygrane w karty ruble dusił jak sknera.
Prezes udał, że nie słyszy.
— Ogromnie mi się pić chce! Córuś — dostanę filiżankę herbaty z cytryną?
— Kazia, zajęta porządkami w jadalni, odpowiedziała śpiesznie: dostanie tatko — i dalej gospodarzyła.
— Mogłabyś spocząć nareszcie! — zawołał niecierpliwie Andrzej. — Cała ta gromada gości krytykuje nas teraz i wiesza, a my mamy ich oszczędzać.
— Co mają krytykować. Przyjęcie było porządne, bawili się doskonale!
Kazia przyniosła mu sama herbatę, zatrzymał ją za rękę, spojrzał serdecznie.
— Takaś bledziutka i mizerna. Zmęczone dziecko. Siądź tu, przy starym, cały dzień gdzieś latasz, wcale cię nie widziałem dzisiaj. Masz — dam ci coś dla twej hołoty! Złóż rączki.
I wysypał jej na dłonie całych siedemnaście rubli, wygranych w winta.
Andrzej wybuchnął śmiechem.
— Świat się kończy, czy ojciec ma gorączkę?
Spojrzał zdziwiony pytająco.