Kazia słuchała, oczu nie spuszczając z niego.
— Jak on się nazywa, profesorze? — spytała głucho.
— On? Boguski Stanisław.
— Wrócił! — wyrwało jej się, aż Downar oczy podniósł.
— To pani go zna?
— Znam — i — nie dawajcie go nam profesorze. Zresztą on sam nie zechce. Był moim narzeczonym.
— A, a, a! — przeciągle rzekł i głową pokręcił. — I pani go opuściła w takiej biedzie! Aaa — to do pani nie podobne. Nie trza było!
A nią wstrząsnął dreszcz i straszny ból zdławił spazmem serce. Pochyliła się, zakryła twarz dłońmi i trwała tak bez ruchu, bez łez, bez łkania.
Downar pożałował swego słowa i sądu.
— Tak mi się wyrwało bez namysłu. Niechże mi pani wybaczy. Jeśli pani to uczyniła, to musiała być racja! No, cóż zresztą, życie płynie.
Ona się już opanowała. Zerwała się z miejsca, przetarła czoło ręką i rzekła głosem zmienionym:
— Profesor ma rację i prawo sądzić. Winnam! On wrócił, może zapomniał i zmienił się. W każdym razie będzie mną pogardzał. Wolę to, niż gdyby cierpiał. Trzeba mi iść. Mam tyle zajęcia. Życie płynie.
Mówiła prędko, bezładnie, a przez tę chwilę twarz jej się dziwnie zmieniła, oczy wpadły i podkrążyły się ciemno.
— No, już ja pani lekarza wynajdę i jutro go sam zainstaluję, a na miejsce pani Rudnickiej przyślę pani do lecznicy moją swojaczkę Boufałową: zdrowa, mocna kobieta. Pomoże i wyręczy. Tylko niech się pani nie naraża i nie zamęcza.
Pocałował ją w rękę i przeprowadził do przedpokoju. Tam jeszcze obejrzał jej rotundę, czy ciepła, i dopilnował z ojcowską troskliwością, by się dobrze otuliła i wrócił do swych pacjentów — mrucząc.
— Żal stworzenia! Nadto ma ciężko! Czysta dusza!