O zwykłej obiadowej godzinie zastali Saniccy Kazię, prezydującą w jadalni. Andrzej wracał z Grodziska, ożywiony był, wesół i zaraz na wstępie — rzekł:
— Kupiłem lożę na „Hrabinę“. Markhamowie będą z nami. Ale dziś to jubileuszowe przedstawienie, musisz się ustroić!
— Idź sam. Radam jeden wieczór wypocząć!
— Po czem? Śmiesznie mało bywamy! Zresztą Markhamom byłoby przykro. Pomyślą, że się boczysz! Odpoczniesz jutro!
— Jakto? Jutro bal lekarzy. Musimy być, obiecałem najsolenniej Morawskim! — zawołał prezes. Przecie masz już na ten bal toaletę.
— Mam! Siódmą w tym karnawale. Tak mi szkoda tych setek, co te gałgany kosztują.
— A mnie nie szkoda. Podobasz się ogólnie! — rzekł Andrzej. — No, nie grymaś! Już tylko dwa tygodnie karnawału.
— A zapominacie, że pojutrze ślub u Wolskich! Nie możecie chybić. Byłaby śmiertelna obraza. A teraz bardzo są na ciebie, córuś, łaskawe.
Milczała, ledwie dotykała potraw, czuła się śmiertelnie znużona. Oni tego nie uważali, zajęci rozmową, nowinami, anegdotami miejskiemi.
Wreszcie Andrzej do niej się zwrócił:
— Miałem wczoraj na balu w ratuszu kapitalną rozmowę z Jarłową.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/245
Ta strona została uwierzytelniona.
XI.