Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/249

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie biorę, pani łaskawa, bo jestem malarzem na płótnie, a nie na perkalu. Po drugie ona jest ruda, to typ kolegi Żmurki, nie mój, a po trzecie zanadto kocham mężatki i ręczę, że z mendel ich nie przeżyłby mego wiarołomstwa.
Poczęli się przekomarzać z Markhamową, ale Radlicz zarazem obserwował salę i rzekł:
— Jarłowa ma jeszcze przepyszny biust. To jest rasowa szkapa. Postawiłbym na nią w totka, gdyby biegała! Wzięłaby dużo młodszych!
— Panie, bardzo proszę, to nie targowica na Pradze.
— Albo ja mówię, że na Pradze! O co się pani kłóci?
— O szacunek kobiet!
— Niech się szanują, albo im bronię! Może co za to dostaną nawet na tamtym świecie.
— Pan jest wstrętny potwór!
— Próbowała pani?
— Wynoś się pan!
— Na rozkazy!
Ukłonił się i wyszedł.
Kazia nie podniosła już oczu, nie spojrzała tam, w krzesła, i nie czuła już wiosny i życia w sobie. Niesłychanym wysiłkiem woli była pozornie swobodna i grała swą światową rolę.
Dopiero gdy powstał ruch odwrotu, spojrzała na salę, ale już tam nie było dla niej nikogo, tylko tłum.
Na schodach Markham zaproponował kolację.
Spojrzała na Andrzeja ze zgrozą, że przyjmie, że ją jeszcze czeka męczarnia sali restauracyjnej, gorąco, zaduch potraw i wyziewów trunków, spotkanie znajomych, ale Andrzej się wymówił i rozstali się na placu.
Odetchnęła nareszcie w swym buduarze. Oswobodziła się ze strojów i klejnotów, odprawiła służącą i otworzyła list od ojca, który zastała w skrzynce pocztowej.