Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/25

Ta strona została uwierzytelniona.

Zamilkła, smutnemi oczyma patrząc przed siebie.
— Żeby choć wieść, że on żyje, żeby choć we śnie! — szepnęła ponuro.
— Gdyby żył, wieśćby była. Grób tylko milczy! Ty, dziecko kochane, z czystem sumieniem ofiarę spełnij. Ojciec ci pierwszy!
— Babcia mnie w sercu zachowa?
— Jak wnuczkę jedyną.
Dziewczyna przypadła do jej kolan i łkała długą chwilę. Potem się podniosła, otarła łzy i ucałowawszy ręce staruszki, milcząc, zeszła z ganku.
— Przyjedźże prędko! — pożegnała ją łagodnie.
— Jutro wieczorem!
Koń ruszył. Dziewczyna już nie dała sobie roztkliwiać się. Wolę miała bardzo silną, postanowienie stałe. Gdy wjeżdżała w podwórze Górowa, była zupełnie spokojna, prawie wesoła. U bramy, niespokojny, czekał na nią ojciec. Już trzeci raz odchodził od gości, wyglądał jej przybycia.
— Nareszcie! — odetchnął. — Chodźże prędzej. Prezes się ciągle o ciebie dopytuje. Przyjechali już dawno.
— Muszę się przebrać chyba.
— Tylko prędko.
Zawołał stajennego, by konia odprowadził, i poszli razem do oficyn.
Dom mieszkalny był jasno oświetlony, dwór cały obszerny, ślicznie zbudowany, luźny i zamożny. Kazia mieszkała w oficynie z woli i rozkazu jasnej pani, która nienawidziła pasierbicy i trzymała jako płatną sługę. Co prawda, antypatja była wzajemna, tylko Kazia umiała ją ukryć dla ojca.
Szpanowski wszedł za córką do jej mieszkania i podczas gdy ona zmieniała bluzę roboczą na niedzielną sukienkę, stał u stolika, zapatrzony w płomień świecy, zamyślony, stroskany.
— Młody Sanicki bardzo przystojny, gładki! — zaczął wreszcie wahająco — ale ma coś w sobie... czy ja wiem, coś zimnego, ostrego. Kaziu, jeśliby ci