Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/251

Ta strona została uwierzytelniona.

Milczała, ze wzrokiem wbitym w ziemię, ze splecionemi na kolanach rękoma.
Trochę urażony tem milczeniem, dodał.
— No, i chyba ty już się ze mną pogodziłaś i losu byś nie zmieniła. Mogę figurować na wystawie inwentarza jako wzór męża! Gdybyś ty była cokolwiek mniej apatyczna, czuję, żebym się w tobie rozkochał. Tymczasem zaczynam się z tobą godzić i narazie innej nie chcę. No, rzuć ten list i kładź się spać. Będziesz na balu źle wyglądać.
— Tem bardziej idź spać! Czy mam cię zanieść do sypialni? — dodał, wstając.
Zerwała się z fotelu i słowa nie mówiąc, wzięła świecę z biurka i wyszła.
Nazajutrz czuła się tak niezdrowa i słaba, że zapragnęła raz pierwszy w życiu leżeć, spocząć. Ale po chwili pasowania się z nieznośną niemocą wstała, wzięła proszek chininy, orzeźwiła się chłodną kąpielą i poszła do zwyczajnych zajęć.
— Zaspałaś, córuś! Dobrze, będziesz frisch na bal! — powitał ją prezes.
Andrzej czytał Kurjera i rzekł:
— Węgiel znowu zdrożał. Markham się uparł nie robić kontraktu. Teraz nas rżnąć będą, jak sami zechcą.
— A biedacy chyba zmarzną wszyscy! — westchnęła Kazia. — Znowu dziś 12 stopni mrozu.
— Nie wychodź na ten ziąb. Ty się doprawdy napytasz biedy po tych norach i narobisz nam dopiero ambarasu!
— Muszę wyjść chociażby do lecznicy. Toć tam tłok będzie dzisiaj, a doktór się zmienia. Nie wiem jeszcze, kogo mi Downar wynajdzie.
Andrzej coś zamruczał, ale go zwyżka węgla pochłaniała i chciał się o tem z Markhamem rozmówić; spojrzał na zegarek.
— Zastanę go jeszcze na dworcu! — rzekł, kończąc spiesznie kawę, i wyszedł.
Prezes miał jakąś sesję, także się spieszył, a wnet potem i Kazia wyszła do lecznicy.