się nie podobał... zlituj się... nie idź. Ja się tak boję o ciebie.
— Otóż znowu tatko wynalazł sobie troskę! — odparła prawie śmiejąco. — Przecie Sinobrodym tylko dzieci straszą. Jeśli podobny syn do ojca, tom gotowa do jutra już się zakochać.
Szpanowski odetchnął. Jakby cień zszedł mu z twarzy.
— Ty, poczciwości. A pokażno się, czyś ładna.
Obrócił ją do światła i z miłością patrzał.
Kazia była wysoka, trochę za chuda, niezbyt zgrabna, miała twarz mocno opaloną, oczy ciemne i poważne i ogromny warkocz, opleciony bez pretensji wkoło głowy. Sukienka niedzielna, źle skrojona, nie ubierała, lecz szpeciła ją jeszcze. Ale Szpanowski tego nie widział, a ona o to nie dbała. Byle było czyste i całe!
— Chodźmy! — zawołał, całując ją w czoło.
Z oficyn sto kroków było do pałacu. Przeszli, milcząc — obojgu biło mocno serce.
W jadalni lokaje nakrywali do wieczerzy. Z salonu rozlegał się silny, dźwięczny głos prezesa, a gruby śmiech pani domu.
— Ten nieoceniony prezes ze swym humorem — szepnął Szpanowski — od trzech godzin prawi, aż wszystkich rozruszał.
Znaczyło to, że i macocha była wesoła, co się nigdy nie zdarzało. Kazia uśmiechnęła się gorzko, nieznacznie,
Szpanowski drzwi otworzył. Jasne światło olśniło dziewczynę, szumiało jej w głowie, nie wiedziała, co ma dalej ze sobą robić, jak się poruszyć, i zatrzymała się u progu, czując się bezmiernie głupią i nieszczęśliwą.
Ale prezes czatował na tę chwilę, frazes urwał, podniósł się żywo z fotelu i szedł do niej uśmiechnięty, uradowany, z gotowem słowem.
— Witam panią. Dopominam się od godziny. Ale młodym do starych nie skoro. Panna Kazimiera nie dba o mumję prezesa. Za karę przywiozłem swoją
Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/26
Ta strona została uwierzytelniona.