Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/262

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nic! Siedm dni nie otworzyła oczu i ust! Nic nie słyszała ani rozumiała! Mówię wam, okropne było. Doktorowie powiadają, że musiała już od tygodnia mieć tyfus i tak go przechodziła, dlatego i nie było już ratunku. Dyszała tylko i czarna była od gorączki, ale na nic się nie skarżyła, tylko wczoraj poczęła rękami pościel szarpać! Biedactwo!
— A ksiądz był?
— Był onegdaj! Podobno, gdy do niej przemówił, otworzyła oczy i poruszyła ustami, ale głos nie wyszedł z gardła, tylko się jakby uśmiechnęła!
— Biedactwo! — powtórzyły wszystkie. — Żeteż tylu doktorów mieć mogli i nie uratowali.
— Było pięciu! Prezes od zmysłów odchodził.
— A Andrzej?
— Andrzej był jak odurzony. A przytem wściekły na tę jej nędzę protegowaną. To oni ją zabili, tam się zaraziła — mówi! Powyduszałbym to jak robactwo. Niech mi się ośmielą pokazać! Żal mu jej było, naprawdę żal!
— A Radlicz co? Dowiadywał się?
— To jest narwaniec! — spotkałam go onegdaj. — Wie pan — powiadam — że z Kazią bardzo źle.
— Źle, odpowiada, a może dobrze. Ukochani przez bogów umierają młodo! Zresztą proszę pani, na bruku się wrzosy nie hodują! Fiut, stróż miotłą w rynsztok zmiecie, kwiaty zawsze tak kończą! Powiedziałam mu parę słów prawdy, ale czy który artysta ma sumienie!
— Jutro pogrzeb?
— Jutro! Strasznie mi nie na rękę, bo mam masę roboty! Biedactwo! — nie użyła ostatków. Telefonowałam do Julka, żeby wieniec posłał, najdroższy, jaki jest! Ogromnie ją kochałam!