wędrówce, choćby do pierwszego rogu, mowy być nie mogło, a wszyscy ubolewali nad Andrzejem, który iść musiał za karawanem.
Ale pogrzeb był wspaniały, to przyznano jednogłośnie, musiał kosztować tysiące, ale o ileby był efektowniejszy w pogodę!
A tak pieszo szła tylko hołota, gapie zapewne i rzezimieszki. Ale skąd się tego tyle nabrało na ten psi czas. O pierwszej już tłum był przed kościołem, tłum, źle odziany, może dlatego obojętny na śnieg i ziąb. Zapchał chodnik, wylał się na ulicę, otoczył mrowiem karawan, tamował ruch tramwajów.
Nareszcie ustawiono trumnę i pogrzeb ruszył.
Szedł za karawanem Andrzej i Szpanowski, i to mrowie szare, tłum bezimienny, a za nim dopiero karety i dorożki, ale tłumu nie ubyło, i czerń ta doprowadziła Kazię wiernie do kresu życiowej wędrówki. A śnieg wciął padał, słał jej swe białe kwiaty.
Powązki pochłonęły trumnę i eskortę, a po niedługim czasie zwróciły żywych. Tłoczono się u bramy, siadano napowrót do powozów, mówiono już o potocznych sprawach. Markhamowie młodzi ustąpili swej karety starym Dąbrowskim, wracali dorożką.
— Szczególne, co się z Tunią stało? — dziwiła się Emilka.
— A oto dopiero jedzie! — zaśmiał się Markham. Zatrzymali się. Jednokonką jechała Tunia, zasapana i zziajana, jakby sama ciągnęła wehikuł.
— Rany Pańskie! Gdzie Julek — wołała.
— Pojechał z Andrzejem karetą.
— Macie państwo, a ja się spóźniłam, bo chciałam razem jechać! Czekałam na niego, telefonowałam na wsze strony. Ano, siadam z wami, już biedaczce naprawdę nic nie pomogę. A wianek nasz widzieliście? Opowiecie mi, kto był? A mowy były? Jakże? Płakał kto? A Ramszycowa dała wianek? Tak żałuję, żem się spóźniła, ale to Julka wina. Tak się spieszyłam, nawet nie karbowałam włosów. Co prawda, na tę pogodę ani uczesania, ani toalety nikt
Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/265
Ta strona została uwierzytelniona.