Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/27

Ta strona została uwierzytelniona.

młodszą edycję. Pani pozwoli przedstawić sobie mego jedynaka. Proszę dla niego o sympatję.
Od stołu, gdzie przerzucał ilustracje, Andrzej wstał, składając ukłon „stylowy“. Przytem jednem spojrzeniem objął postać dziewczyny i spotkał na sobie jej wzrok spokojny, poważny.
Egzamin trwał sekundę, potem Kazia nieśmiało podała mu rękę bez słowa. Nie umiała zdawkowych frazesów.
— Pani, jak zwykle, zajęta. Jak to dobrze, że jutro święto. Skorzystamy przecie z pani towarzystwa! — mówił prezes.
Kazia spojrzała po salonie. Macochy nie było.
— Kiedy bo ja i w święto... mam zajęcie! — rzekła, spoglądając ku ojcu.
— Jutro robimy sobie wakacje! — rzekł Szpanowski. — Panowie chcą obejrzeć gospodarstwo, urządzimy tedy wielką rewję i paradę naszej rolnej armji.
— Ano, to będę wolna! — uśmiechnęła się Kazia.
— Pani lubi wakacje? — spytał Andrzej.
— O lubię! — rzekła szczerze.
— To dowód młodości.
— Niekoniecznie! To dowód, że mam po czem odpoczywać.
— Racja! — zawołał prezes.
— Ja siebie do próżniaków nie liczę — zaprotestował Andrzej. — Pracuję także w biurze technicznem, ale żebym się znowu tak bardzo cieszył z niedzieli... to nie.
— Bo pan ma ich pięćdziesiąt dwie na rok, a my na wsi żadnej! — odparła Kazia.
— Jakto? Przecie na wsi także na ten dzień przerywa się roboty.
— Na roli. Ale inwentarz potrzebuje codzień starania. Przeróbka nabiału nie przerywa się nigdy
— Tak, tak — nasze zajęcie to rozwiązanie kwestji perpetuum mobile! — zaśmiał się Szpanowski.
W dalszych pokojach rozległ się płacz dziecka i zaraz potem głośne, dosadne strofowanie pani domu.