Mimowoli rozmowa się urwała i była sekunda przykrego milczenia. W tej chwili pani weszła do salonu, niosąc na ręku swą jedynaczkę.
— Prezentuję panu moją dziedziczkę! — zawołała do prezesa.
— Śliczny, rozkoszny dzieciak! Jakie oczy! — zachwycał się prezes tak czelnie, że Kazi krew uderzyła do twarzy ze strachu, że się macocha obrazi.
Dziecko było szpetne. Z wielką głową, bezkształtnemi rysami, blade, anemiczne, grymaśne, snać i rozpuszczone bezmiernie. Było rzeczywiście kopją matki. Nos zadarty, policzki płaskie i szerokie, oczy małe i blade. Tylko matka była czerwona i zdrowa, wysokiego wzrostu i otyła, a kopja, prócz brzydoty, miała jeszcze niezdrowie i wątłość.
Kazia niepotrzebnie się lękała. Pani Szpanowska połknęła jak cukierek komplementy prezesa i uśmiechnięta, pożerała rozkochanym wzrokiem małą szpetotę. Była to jedyna istota, którą kochała oprócz siebie.
— No, Zosieńko, podaj panu rączkę, przywitaj się!
Ale Zosieńka popatrzała chwilę na prezesa, wykrzywiła się i pokazała mu język.
— A pfe! — upomniała ją matka, całując przytem.
— Rozkoszna psotnica! Szczęśliwy wiek szczerości! — zauważył uprzejmie prezes.
— Głupiutkie to jeszcze, a przytem służba uczy nie wiedzieć jakich zbytków. No, pobaw się, Zosiu!
Postawiła ją na ziemi i rzekła do wystrojonej piastunki, która ją chciała wyprowadzić:
— Zostaw panienkę i możesz odejść. Niech się dziecko uczy bawić samo. To rozwija samodzielność.
— Ma pani dobrodziejka zupełną rację. Samodzielności brak młodemu pokoleniu! — potwierdził prezes i zaraz, jak z rękawa, począł sypać przykłady rozmaitych systemów wychowania.
Kazia usunęła się w drugi koniec salonu i usiadła przy stole, gdzie Andrzej przerzucał czasopisma.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/28
Ta strona została uwierzytelniona.