Znaleźli się odosobnieni i sami, bo Szpanowskiego odwołano do rządcy. Szukając tematu, by rozmowę zagaić, młody człowiek ze złośliwym, dyskretnym uśmiechem śledził zabawę małoletniej górowskiej dziedziczki.
Mała, zostawiona sobie, poszła przedewszystkiem do kosza, pełnego kwitnących, cieplarnianych roślin, strojącego parapetowe drzwi do ogrodu, i poczęła pełnemi garściami rwać liście, kwiaty, całe rośliny, rzucała je sobie pod krzywe, niezdarne nogi i deptała po nich.
Andrzej spojrzał na Kazię. I ona przypatrywała się tej zabawie. Zarumieniła się ze wstydu i podeszła do dziecka. Pochyliła się nad niem i łagodnie wyjęła z rąk cały hiacynt z cebulą.
— Nie psuj kwiatków, to je boli! — rzekła prawie prosząco. Dziecko nagle wrzasnęło dzikim głosem, rzuciło się do niej, wyrwało kwiat.
— Co to, Zosieńko! — zerwała się matka, i nagle, do furji podobna, tupnęła nogą.
— Poco dręczysz dziecko! Jak śmiesz! — krzyknęła na Kazię. — Zerwała kwiat. — Niech rwie. To wszystko do niej należy! Ona tu pani. Biedna Zosieńko... no, nie płacz... nie... rwij kwiatki. Zrób sobie bukiecik. Wolno dziecku, wolno!
Kazia blada, przerażona, cofnęła się bez słowa.
Wróciła na swe miejsce, pochyliła głowę i widział Andrzej, jak drżała całem ciałem.
Tedy nagle rozmowę zagaił, popchnięty żądzą wydostania się stąd co najprędzej.
— Pani wiadomy cel naszej wizyty. Zdaje mi się, że im prędzej się porozumiemy — tem lepiej. Z woli ojców naszych i losu jesteśmy sobie przeznaczeni.
Mówił prędko, zniżonym głosem, nie patrząc na nią.
Gdy skończył, oczy podniósł. Kazia już zapanowała nad sobą, spotkał jej wzrok spokojny, poważny.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/29
Ta strona została uwierzytelniona.