Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/30

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ojciec pana mówił ze mną! — odparła. — Alem ja mu nie powiedziała nic o sobie, co panu powiedzieć będę zobowiązana.
Zdziwił się, prawie przeraził.
— Musimy tedy sobie poczynić obustronne zwierzenia! — odparł, uśmiechając się z przymusem. — Czy mamy zaraz zacząć?
— Sądzę, że nie. Za chwilę podadzą kolację, a tutaj, to trudno.
— Zatem jutro poproszę panią o godzinę rozmowy.
Kazia, zamiast odpowiedzi, porwała ze stołu lampę. Był wielki czas, bo właśnie Zosia uchwyciła za róg makaty, którą stół był nakryty, i ledwie Andrzej miał czas się usunąć, wszystko, co było na stole: książki, gazety, albumy, porcelanowy wazon, kryształowa patera na bilety, popielniczki, noże do papieru, skrzynka z cygarami — z wielkim hałasem i brzękiem spadło na ziemię, a razem z tem upadła Zosia, podnosząc natychmiast wrzask piekielny.
Na to nawet prezes nie znalazł komplementu, a jako amator i zbieracz starożytności, załamał ręce nad skorupkami serwskiego wazonu.
Pani Szpanowska przypadła do dziecka.
— O, mój Boże! skaleczyła się!
Dziecku nic się nie stało, ale wiedziała, że za wrzask dostanie cukierków. Używało tedy, aż Andrzej mimowoli uszy zasłonił.
Szpanowska zwróciła się do Kazi.
— Nie mogłaś biedactwo zatrzymać? I owszem! Na życie jej nastajesz! Umyślnie lampę zdjęłaś, żeby straciła opór i upadła. Marysia, zabierz panienkę. Zaraz zimnej wody do główki. Przepraszam pana. O, mój Boże! Może być wstrząśnienie mózgu! I wyniosła dziecko.
W tej chwili wszedł Szpanowski, za nim lokaj.
— Co tu się stało?
— Mój łaskawco! Najcenniejsza marka! — odparł prezes, stojąc w żałosnej pozie nad szczerbami