— Ale, broń Boże, komuś! Tak, samej sobie, o zmroku. Zresztą, możebym już nie potrafiła. Od klasztoru nie grałam nigdy.
— Pani dobrze klasztor wspomina,
— O! Bo mi tam było jak w raju. Lepiej być nie może.
— Może pani była jednocześnie z panną Zaleską?
— Z Tunią? A jakże. Siedziałyśmy na jednej ławce. Może pan ją zna?
— Naturalnie. Wyszła za mego przyjaciela, Dębskiego. Bywam u nich w Warszawie i podzielam pani sympatję dla pani Marty. Nie znam dowcipniejszej kobiety i swobodniejszego koleżki.
— Myśmy z nią też kolegowały we wszystkich figlach — odparła Kazia, już zupełnie ośmielona.
Twarz jej się ożywiła, oczy świeciły żartem i swawolą. Musiała być bardzo wesołą i dziecinną jeszcze w gruncie. Andrzeja zaczynała bawić.
— Bagatela! — roześmiał się. — Więc bywają figle w klasztorze? A byli w to zamieszani studenci?
Kazia oburzyła się ogromnie.
— Studenci! Poco? Gdzie? Przecie to na wsi było, a nam wcale studenci nie byli w głowie! O! pan nie zna klasztorów i ich ducha. Pan wie, że jeśli w książce był zakreślony ustęp, tośmy go nie czytały. Za nic!
— Pani daruje, ale nie wierzę. Jestem pewny, że pani Tunia czytała — roześmiał się.
— I Tunia nie, bo ona wcale nie ciekawa była książek. Ja za siebie nie mogę przysięgnąć.
— Czy i nadal zachowała pani taką siłę woli do zakazanych rzeczy?
— Jeśliby mnie wzięto na słowo, tobym dotrzymała.
— A jakby pokusa była za silna?
— Jabym się wcale nie dała kusić i nie myślałabym więcej o tem.
— O, pani! To pani jeszcze chyba pokus nie zna.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/32
Ta strona została uwierzytelniona.