Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/35

Ta strona została uwierzytelniona.

Kazia milczała, prezes się przestraszył.
— Niechże pani mnie starego nie zawiedzie. Ogromnie już panią kocham, marzę o synowej. Życie pani różami wyścielę. Zwyciężymy, pani!
— Dziękuję panu serdecznie. Ale może pan Andrzej mnie nie zechce, gdy — lepiej pozna.
Prezes markotnie głową pokręcał.
— Cała bieda w tem, że on ślepy i głuchy obecnie. Gdyby poznać chciał!
Pani domu dała hasło do spoczynku.
Zaczęto się żegnać, i Szpanowski odprowadził gości do przeznaczonego dla nich pokoju.
Gdy Saniccy zostali nareszcie sami, prezes ciekawie spojrzał na syna, który ziewał na potęgę.
— No, i cóż? Jakie masz wrażenie? — spytał.
— Nie pamiętam, żebym się kiedy tak zanudził! Aaa — czuję migrenę i dreszcze. Brr!... To ci pańszczyzna!
— Słodkie oni tu mają życie z tą starą! A dziecko! I pomyśleć, że jeśli się to wychowa, będzie miljonową dziedziczką, rozrywaną partją!
— Bogu dzięki — nie dla mnie! — ziewnął Andrzej.
— Jakże ci się moja Kazia podobała?
— No — podobać się — to chyba nawet ona nie marzy. Ale — przyznaję, że ojciec wiedział i znalazł, co mi potrzeba, a raczej, na co się zgodzę. Po tem piekle, które tu ma, będzie jej wszędzie dobrze, i wody mi nie zamąci. Ależ to niezgrabne, dzikie, nieułożone! A ubrane! Gwałtu, kto jej tę suknię krajał i wybierał? — Powiesić takiego majstra!
— Niceście nie rozmawiali?
— A o czemże z tem rozmawiać! Przecie to nawet w Warszawie nie było — mówiliśmy o klasztorze. Zna Dąbską — były razem w Galicji. Jeśli już koniecznie mamy się pobrać, niech ojciec namówi Szpanowskiego, żeby z nią do Warszawy przyjechał. Poproszę Dąbskiej, żeby ją po ludzku ubrała. Żeby ją kto ze znajomych zobaczył w tej sukni! no!...