Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/36

Ta strona została uwierzytelniona.

Ziewnął raz jeszcze Andrzej i począł się rozbierać.
— Nie rozumiem, jak ci ludzie tak żyć mogą. Bez towarzystwa, cały wiek z bydłem i czeladzią.
— To się mylisz. Szpanowski czyta i myśli, zacofany nie jest; dziewczyna ma także głowę w porządku, jest zdrowa, prosta i prawdziwa. Tomkowska — niby Szpanowska, chciałem mówić — jest koczkodan. Ale tego towaru znajdziesz pełno po świecie.
— Oni wcale rodziny nie mają?
— Nie — i to coś znaczy.
— Nawet wiele znaczy jak dla mnie.
— Zatem — dogodziłem ci. Jutro Szpanowski urządzi wam „a parte“ — rozmówicie się — i wieczorem możemy wracać. Uf — spracowałem się!
I spoczął prezes — syt chwały i trudów.
Nazajutrz zbudziła ich obu — cisza. Ni turkotu dorożek, ni dzwonków tramwajów, ni wrzenia ulicy. Andrzej spojrzał na zegarek — była ósma. Za oknem śpiewały ptaszki radośnie, słońce zaglądało szczeliną rolety. Wyjrzał tedy przez szybę. Okno wychodziło na sad owocowy, który stał w kwieciu, biały, zroszony, wonny.
Pokój był na piętrze, więc widok był szeroki, bliżej owa biel kwietnia, dalej błękit stawów, wreszcie olbrzymi łan zielonej runi. Het, poza tem widać było czarne pola.
Od pól tych wracał Szpanowski na siwym koniu; dla niego dzień się już rozpoczął ze świtem. Wracał do domu na śniadanie.
Z folwarku wracała też Kazia i spotkali się na drodze. Andrzej oczyma ich przeprowadził, aż mu zniknęli za sadem. A właśnie i prezes się obudził.
— Jak tu cicho! Już nie śpisz? Otwórzno okno! Czy to już późno?
— Myślę, że dla wieśniaków bardzo późno! Ósma! Co za przepyszne powietrze!
— Aha — powietrze jest — Kurjera nie będzie. Była sesja kanalizacji wczoraj — nie dowiemy się, co uradzili — aż jutro!