Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.

Lokaj zajrzał dyskretnie. Zawołał go prezes.
— U was już może o obiedzie myślą? — spytał.
— Nie. Pan z panienką właśnie przy śniadaniu.
— A pani?
— Pani niezdrowa. Kazała oznajmić, że wcale nie wyjdzie.
Quelle chance! — mruknął prezes — a głośno: — Pani często niedomaga?
— Ej, nie, proszę pana. Ale często nie wychodzi ze swych pokojów. Tak sobie — jako pani!
Miało to zapewne znaczyć: co ma sobie nie dogadzać.
— Państwo każą tu podać śniadanie? — spytał lokaj.
— Ależ nie. Zaraz schodzimy! — żywo prezes zaprzeczył.
Andrzej, już prawie gotów, oknem wyglądał, nie mogąc się nacieszyć wonią i widokiem.
— Jednakże mają i wieśniacy kęs przyjemności — mruknął.
— Idź, kiedyś ubrany! — naglił go ojciec. Szpanowski wyprawi was do sadu — i kończcie!
Syn z westchnieniem usłuchał.
Gdy otwierał drzwi jadalni, usłyszał głos Kazi.
— Już idę, tatusiu. Nie mogłam w niedzielnej sukni jeździć do doju i wydawać ze spiżarni. Zaraz się przebiorę!
Spotkali się na progu, cofnęła się i zmieszała.
Była ubrana w bluzę płócienną, szarą, ściągniętą skórzanym paskiem. Wydała mu się w tym stroju smuklejszą i zgrabniejszą.
Uśmiechnęła się do niego i podała rękę.
— Dobrze się panu spało? — spytał Szpanowski uprzejmie.
— O, wyśmienicie, dziękuję! Państwa już widziałem przez okno na drodze. Dzień się tutaj wcześnie rozpoczyna.
— Latem wstajemy o czwartej, zimą o szóstej.
— To okropne.