— Rzecz nawyknienia. Pomimo to z dnia na dzień nie można podołać robocie.
Kazia wytłumaczyła sobie, że gdy gość ją zastał w domowym stroju, przebierać się niema racji. Nalała mu tedy herbaty, przysunęła ciasto i usiadła na swem miejscu, oznaczonem pękiem kluczy.
— Nigdym nie widział takiej masy drzew w kwiecie. Za ogrodem rzekę państwo mają?
— Nie, to sztuczne stawy. Były tam łąki, przerznięte ruczajem. Przed paru laty urządziłem hodowlę ryb. Obecnie daje to rocznie trzy tysiące dochodu. Jeśli pan ciekawy, możemy obejrzeć.
Wejście prezesa przerwało odpowiedź.
— Spóźniłem się. Słyszę, pani niezdrowa! Nic groźnego, dzięki Bogu. Dziękuję pani — co za śmietanka! Bodaj to wieś błogosławiona. Mój pan syn cały ranek z pożądaniem na sad w kwiecie wygląda. Ręczę, że marzy o spacerze.
— Ano, Kaziu, to zaprowadź pana Andrzeja do ogrodu — rzekł Szpanowski. Spotkamy was nad stawem.
Dziewczyna wstała posłusznie, chociaż pobladła bardzo, czując, że chwila stanowcza się zbliża.
Wyszli przed dom, okrążyli go i znaleźli się pod cieniem kwitnących jabłoni, których białe płatki osypywały ich przy lada powiewie, przy trąceniu skrzydeł ptasich nieledwie.
Wyżeł łaciasty łasi się do Kazi, zdziwiony, że nie może jej namówić do zabawy i wyścigów. Ale ona szła bardzo poważna, objaśniając gościa.
— Ten sad ojciec też urządzał, kiedy tu rządcą został. To są całe kwatery jednolitego gatunku. Po sto sztuk w każdej. Tam, na lewo, są cieplarnie i inspekty, na prawo szkółki, a dalej park.
Schyliła się po fiołki, któremi murawa była pokryta.
— Literalnie można się w nich tarzać! — zauważył Andrzej.
— O to jeszcze nic w porównaniu do Szadowa, folwarku, który ojciec dzierżawił i gdziem się urodziła
Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/38
Ta strona została uwierzytelniona.