Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/39

Ta strona została uwierzytelniona.

i wzrosła. Tam były murawy fioletowe, a bzy do okien się wciskały. Tam było ślicznie!
Oczy jej zabłysły uciechą.
— A gniazd ile tam było: w głogach, w malwach, w chmielach — pod nogami Bo sad był mały i zdziczały, ale żyło tam wszystko swobodnie.
Teraz tam nowy dzierżawca — byłam raz, ale już inaczej. Dzieci ma kilkoro — chłopcy, ptaki nawet się ich boją!
Zebrała bukiecik fiołków i poszli dalej.
— Pani lubi wieś? — zagadnął Andrzej.
— O, lubię. Chciałabym mieć malutki szmatek własnej ziemi — byłabym wtedy szczęśliwa.
— A jakże pani decyduje się żyć w mieście? — rzekł, odrazu wszczynając główny temat.
— Bo tak trzeba! — odparła z prostotą, spojrzała mu w oczy — i dodała po chwili namysłu:
— Pan się też decyduje na coś, co nie jest dla pana szczęściem.
— Co ojciec mój mówił pani o mnie? — zagadnął.
— Mówił, że pan kocha bardzo piękną i wykształconą panią — mężatkę, ale że pan obiecał matce ożenić się, że pan jest dobry i delikatny, że ojcu pana pusto i samotnie w domu, że potrzebuje opieki i starań i towarzystwa na starość i że mnie polubił — więc — żebym się zgodziła!
Mówiła spokojnie, szczerze, wciąż patrząc nań swemi łagodnemi, poważnemi oczyma.
— I nic więcej? — spytał Andrzej z naciskiem.
— Nic! Albo może być co więcej? Ja odpowiedziałam, że się zastanowię — i gdy drugi raz przyjechał, zgodziłam się, bo muszę i bom go bardzo polubiła. Żebym miała dość nauki, poszłabym na nauczycielkę, ale nie mam dyplomu, a teraz tyle wymagają! Uczyłam się dobrze, i dalej sama się kształcę, ale na dyplom trzeba kursów i egzaminów, a na to niema czasu. I zostać tu mi niesposób, macocha mnie nie lubi, za to ojciec cierpi. Trzeba się usunąć!