Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/45

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie wiem ściśle. Zapowiedzi już wyszły — a taki cichy ślub — może się codzień odbyć! — odparła obojętnie.
— Jużeś zupełnie spokojna?
— Czy ja wiem? — Jestem odurzona i tak zmęczona tem wszystkiem, że radam, by się skończyło. Macocha rada też mnie się pozbyć co rychlej — nie wiem dlaczego — codzień przykrzejsza! Odebrała mi klucze i zajęcie — a teraz przy każdym obiedzie narzeka na darmozjadów i próżniacze panny, wyglądające konkurentów. Boję się Warszawy, ale chyba tam nie będą mi tyle dokuczali. Prezes jest dla mnie tak dobry jak ojciec.
— A twój narzeczony?
— Dobry także i uprzejmy! — odparła krótko.
Pomimo że przed babcią Boguską nie miała tajemnic, o Andrzeju nie mówiła nigdy więcej. Staruszka była tem w głębi serca urażona. Zdawało się jej, że Kazia już zapomniała o jej wnuku, a wyznać nie śmie, że tamtego już kocha. Stosunek ich nie miał już dawnej serdeczności.
— I naprawdę nie masz ślubnej sukni? To nie ma sensu! Co ludzie tu pleść będą! — zauważyła po chwili trochę gderliwie.
— Pomyślałam, że to niepotrzebny zbytek i ceremonja. Z kościoła pojedziemy wprost na kolej. Nie mam matki, któraby mnie stroiła, ani domu, gdziebym się przebierała!
— Bardzo to dziwaczne i niestosowne. Poco ludziom dawać materjał do plotek! — zamruczała Boguska. — Żebym miała głos, tobym nigdy na to nie pozwoliła.
Kazia spuściła głowę.
— Żeby babcia miała głos, wtedy inaczejby było! — rzekła smutnie.
Staruszka zrozumiała ją i nagle pożałowała swych podejrzeń. Kazia nie zapomniała, tylko już nie pozwalała sobie myśleć i mówić o tamtym.
Znowu umilkły. Zdala od gościńca trąbka pocztowa grała. Po chwili dziewczyna się odezwała: